Szymon Wieczorek: Według raportu „Postawy Polaków wobec finansów” w 2022 roku aż 85 procent badanych deklarowało, że oszczędza. Z tego aż 40 procent robi to regularnie, zaś reszta od czasu do czasu. Ponadto 23 procent deklarowało, że inwestuje. Czy w świetle tych danych można mówić o istotnej zmianie postaw Polaków, którą obserwujemy? A może jest to raczej chwilowy efekt inflacji i wyższych stóp procentowych?
Wykres pochodzi z raportu „Postawy Polaków wobec finansów„
Przemysław Barankiewicz: Nie chce mi się wierzyć w te wyniki. Rok 2022 to rok skokowego wzrostu inflacji i brak efektu zastrzyku covidowego, więc nie rozumiem, jakim cudem rekordowy odsetek osób zacząłby regularnie, zamiast sporadycznie, oszczędzać. Nie wiem, z czego.
Wzrost oszczędności obserwowaliśmy raczej po wybuchu Covidu, gdy do gospodarki wpompowano pieniądze, a ludzie nie mieli na co ich wydać. Wtedy faktycznie wzrosły oszczędności Polaków i do mody powróciło inwestowanie, nawet na polskiej giełdzie. Teraz jest inaczej, oszczędności Polaków topnieją wraz inflacją. To źle – niezainwestowane pieniądze tracą na wartości szczególnie mocno, oczywiście, w inflacji.
Reasumując, bardzo mało inwestujemy i robi to tylko kilka procent z nas. Niestety, odczujemy tego skutki na emeryturze. A gdy już inwestujemy, to źle – albo spekulujemy na krypto czy forex, żeby w tydzień stać się milionerem. Albo konserwatywnie inwestujemy w fundusze dłużne (pod tym względem w Europie równać się z nami może jedynie Rumunia). To nie pozwala na zadawalającą stopę zwrotu w długim terminie.
W tym samym raporcie aż 60 procent oszczędzających na pytanie o chronienie się przed inflacją wskazuje na inwestycje w nieruchomości, a 50 procent oszczędzających wskazuje na przedmioty wartościowe i złoto. Co możemy powiedzieć o tych wynikach i na jakie problemy one wskazują?
Tak, nieruchomości i złoto to nasze narodowe fetysze inwestycyjne. Niestety. Czasem mam wrażenie, że Polak myśli, że nie jest prawdziwym inwestorem, dopóki nie może pokazać cioci sztabki albo zaprosić wujka na parapetówkę.
Wydaje nam się, że te dwa rodzaje aktywów zawsze zyskują, a to nieprawda. Złoto ledwo dotrzymuje kroku inflacji w ostatnich kilkudziesięciu latach. Nieruchomości to mało płynny i drogi w utrzymaniu element majątku. O płynności i kosztach transakcyjnych przypominamy sobie dopiero, jak nagle musimy sprzedać. No i nie jest też prawdą obiegowa opinia, że mieszkania ciągle drożeją – wiedzą o tym zwłaszcza ci, którzy „zainwestowali” w nie w 2007 roku.
Nie twierdzę, żeby wyrzucić te elementy z portfela, ale powinny one stanowić jedynie jego większe (nieruchomości) i mniejsze (kruszce) uzupełnienie. Stawiajmy przede wszystkim na akcje i obligacje. Pamiętajmy także, że te inwestycje pomagają gospodarce. Dzięki zakupom akcji i obligacji obniżamy przedsiębiorstwom koszt pozyskiwania kapitału.
Czy w Polsce istnieje świadomość inwestorów na temat roli, jaką pełnią koszty inwestowania w konkretne instrumenty i wehikuły?
Koszty są ważne, zwłaszcza w długim terminie, ale – między innymi, dzięki rewolucji pasywnej, którą promuję z Finax – na szczęście systematycznie spadają. Inwestowanie pasywne, w którym naśladujesz rynek, a nie starasz się z nim wygrać, jest idealnym rozwiązaniem dla zdecydowanej większości inwestorów. Żeby zainwestować pasywnie, wybierasz szeroko zdywersyfikowaną grupę instrumentów finansowych, np. indeks giełdowy, a następnie kupujesz ją i trzymasz wiele lat niezależnie od koniunktury gospodarczej. I regularnie dopłacasz do portfela, dzięki czemu uśredniasz cenę zakupu i uczysz się nawyków finansowych. Ponieważ instrumenty oparte o zarządzanie pasywne są tanie, to z reguły wygrywają one z aktywnym zarządzaniem na przestrzeni np. 20 lat. Właśnie dlatego to rozwiązanie staje się tak popularne na Zachodzie.
Statystyki pokazują, że w długim horyzoncie ponad 90 procent aktywnie zarządzanych funduszy przegrywa z indeksami, czyli z inwestowaniem pasywnym. Powodem są koszty, ale nie tylko – liczba transakcji, zmiany zarządzających, ich nadmierna pewność siebie, próby przewidzenia z założenia nieprzewidywalnej przyszłości itd.
W Polsce od zawsze inwestowanie kojarzy się z czymś trudnym. A skoro trudnym, to ta wiedza tajemna musi kosztować. Pasywni gracze, robodoradcy walczą z tym, oferując proste i tanie produkty.
W innym badaniu, „Poziom wiedzy finansowej Polaków 2023” aż 64 procent badanych deklaruje brak wiedzy dotyczącej funkcjonowania giełdy. W jakim stopniu może to być barierą dla rozwoju polskiego kapitału oraz doganianiu krajów takich jak Hiszpania, Francja i Niemcy?
Jest to bariera, ale nie taka duża, jaka się może wydać słuchając przedstawicieli instytucji i firm inwestycyjnych. Na każdej konferencji od lat powraca temat edukacji finansowej i polskich braków w tym obszarze, ale moim zdaniem, nie jest tak źle, jak jest to przedstawiane. Wystarczy kliknąć, by mieć masę wartościowych treści – polscy blogerzy są bardzo płodni, a domy maklerskie czy towarzystwa funduszy też produkuję masę treści. Wystarczy chcieć.
Lubimy narzekać na edukację i obarczać tym szkołę czy regulatorów, ale dużo ważniejsza jest edukacja w domu. Już od najmłodszych lat. Moje pokolenie, przez historię PRL, nie wyniosło tej wiedzy z domu. Obecnie dzieci i młodzież mają dużo więcej szans. Jestem optymistą.
Demokratyzacja mediów (czyli najprościej mówiąc przejście od telewizji linearnej i radia do social mediów i YouTube’a) może być traktowana zarówno jako szansa, ale też jako zagrożenie dla edukacji finansowej. Czy Pana zdaniem jest to samoregulujący się mechanizm, czy raczej coś, co potrzebuje wsparcia ze strony państwa w stopniu większym niż dotychczas (np. szkoły, działalność KNF, przestrzeń do współpracy między KNF i UOKiK)?
Jak wyżej. Wszędzie trzeba odsiać ziarna od plew. Są źli i dobrzy influencerzy. Jest zła i dobra komunikacja ze strony profesjonalnych firm. Nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka. Ale szczerze, KNF i UOKiK robią to dobrze. Piętnuję to, co złe, chwalą to, co dobre. Warto też szukać edukacji w materiałach angielskojęzycznych. Często te polskie są ich kalką. Ale pamiętamy, że to, co dobre dla średnio zamożnego Amerykanina, nie zawsze jest dobre dla średnio zamożnego Polaka.
Polacy deklarują, że chcą lepiej rozumieć mechanizmy stojące za procesami gospodarczymi. Jak tłumaczyć je w sposób prosty, ale nie prostacki? Przesadne upraszczanie wydaje się dużym problemem, związanym ze wspomnianą wyżej demokratyzacją mediów.
Mówmy jak do przyjaciela, nawet, gdy mamy profesjonalną wiedzę. Próbujemy być przewodnikiem po świecie finansów, mówić językiem naszych klientów. Zresztą, nie traktujemy ich od razu jak klientów. Edukujemy całościowo, czyli koncentrujemy się na finansach osobistych – jak więcej zarabiać, jak mniej wydawać, jak więcej zaoszczędzić, a dopiero na koniec proponujemy prosty produkt inwestycyjny. Chyba właśnie tym się różnimy od konkurencji, która skupia się na tym, by szybko przekonać Kowalskiego, że trzeba inwestować.
O ile w przypadku finansów takie podejście jest zrozumiałe, o tyle w ekonomii nie jest o nie tak łatwo. Ekonomii uczy się na uczelniach w taki sposób, że najpierw przedstawia się bardzo uproszczoną wersję rzeczywistości, po czym każe się o niej zapomnieć i przedstawia jej mniej uproszczoną wersję. Innego sposobu nikt póki co nie wymyślił.
Pełna zgoda. Cóż, nauka ma to do siebie, że stara się przedstawiać zależności, schematy, prawidła, ale ekonomia jest bardzo złożona i na pewno nie jest nauką ścisłą. Coś, co sprawdza się w jednym miejscu i w danym czasie, może nie wypalić gdzie indziej i kiedy indziej. Kończyłem studia w 2000 roku i nawet do głowy nikomu wtedy nie przyszło, by pokazywać na wykresach ujemne stopy procentowe, stawiać pod znakiem zapytania wpływ druku pieniądza na inflację, czy podważać sens wejścia Polski do strefy euro. W ekonomii wyraźnie widać, że teoria nie zawsze sprawdza się w praktyce. Dlatego najlepsza edukacja to praktyczne przeżywanie zjawisk. To jedna z korzyści, obok stopy zwrotu, samodzielnego inwestowania.