Magdalena Melke: Do kiedy Pani zdaniem Putin chce pozostać prezydentem? Kiedyś pojawiały się opinie dotyczące transferu władzy.
Prof. Agnieszka Legucka: Obecnie mamy do czynienia nie tylko z wzmocnieniem się systemu autorytarnego, ale jego przejściem do systemu neototalitarnego. Jeszcze kilka lat temu Władimir Putin mógł rozważać zastosowanie transferu władzy, wzorując się na innych krajach regionu, np. Kazachstanie. Okazało się jednak, że podobne działanie jest bardzo ryzykowne dla bezpieczeństwa lidera.
Aby nie stawiać pytania „kto po Putinie”, w 2020 roku dokonano zmiany konstytucji, dzięki czemu rosyjski system polityczny został zintegrowany z postacią lidera. Z jednej strony to sukces Putina, z drugiej – nie może zagwarantować sobie bezpieczeństwa opuszczając system i wyznaczając innego przywódcę.
Dzięki wojnie w Ukrainie udało się niejako zmodernizować rosyjski system polityczny. Określano go mianem „putinizmu schyłkowego” ze względu na wiek Putina i pojawiające się zgrzyty w elicie. Wojna zapewniła instrumenty wzmacniające dotychczasowy system, wyeliminowała jakiekolwiek alternatywy władzy.
Czy można powiedzieć, że w Rosji panuje system zbliżony do totalitarnego, czy jeszcze mówimy o silnym autorytaryzmie?
Nazwałabym to systemem hybrydowym. Pod względem analitycznego rozumienia państwa totalitarnego, w Rosji brakuje mi dużej mobilizacji społecznej. Zakładając, że Rosjanie popierają Putina i jego decyzje dotyczące wojny w Ukrainie, to nie są to ludzie masowo i dobrowolnie angażujący się w aktywność polityczną.
Mówimy raczej o reakcjach w stosunku do decyzji „z góry”, których się nie podważa oraz o totalnej bierności, pragmatycznym adaptowaniu się do sytuacji. Rosjanie nie wierzą, że są w stanie cokolwiek zmienić i nie próbują tego zrobić. Uważają, że może to jedynie pogorszyć sytuację.
Centralna Komisja Wyborcza Rosji podała, że do wyborów stanęło również trzech innych kandydatów, wszyscy powołani z ramienia rosyjskich partii parlamentarnych. Proszę powiedzieć, kim oni są i czemu stanęli do wyścigu?
Kontrkandydaci nie mają żadnego znaczenia, jest to jedynie działanie pro forma. Przynajmniej jeden kontrkandydat powinien znaleźć się na karcie do głosowania. Mimo wszystko rosyjskim władzom zależy na tym, aby Rosjanie mieli poczucie pewnej wybieralności.
Dlaczego? Skoro Putin de facto rządzi od 1999 roku…
To efekt kultury politycznej Rosjan, z natury są formalistami. W Rosji silnie wykorzystuje się prawo przeciwko Rosjanom – system prawny czy sądownictwo można zastosować do likwidowania aktywizmu społecznego. Mimo to obywatele oczekują, że pozostawi się formalne elementy wyborcze. To teatrum odbywa się od wielu lat. Ostatnie wolne wybory odbyły się w 1996 roku, kiedy nastąpiła reelekcja Borysa Jelcyna.
Zrezygnowanie z procesu wyborczego byłoby nie do pomyślenia dla Rosjan. Władimir Putin wykorzystuje to do uzyskania legitymacji politycznej. Można powiedzieć, że z jednej strony Rosjanie nie są podmiotem polityki w Rosji, jednak z drugiej strony to, że uczestniczą w referendach czy parawyborach daje siłę przywódcy. Nie dlatego, że jest kochany, ale dlatego, że stanowi to sygnał, że w skali całego kraju Władimir Putin może kontrolować sytuację i każdy element administracji staje się cząstką wielkiej machiny politycznej.
Nie chodzi o to, jakie wyniki zostaną „narysowane”, a o całościową koordynację procesu. Pokazuje elicie, że na razie nie nastąpił czas na zmianę władzy. Alternatywą dla członków establishmentu jest funkcjonowanie poza systemem, jednak oznacza to brak kontraktów państwowych, możliwość wsadzenia do więzienia bądź wyskoczenia z okna…
Dlatego właśnie alternatywa ma być zerowa. Również z tego powodu postawiono wyrok na Aleksieju Nawalnym. Nie dba się już o niuanse czy grę słów, stawia się na bardzo jasny komunikat: ani Rosjanie, ani w szczególności elity, nie mogą liczyć na szansę zmiany.
Czy można powiedzieć, że obecni kontrkandydaci i istniejące partie polityczne są w pełni kontrolowane przez Putina?
Nawet władze rosyjskie nie negują tego faktu. Nazywa się je „systemową opozycją”, kontrolowaną przez reżim. Nie dopuszcza się żadnej realnej alternatywy – jak to mówią Rosjanie, „trzeba działać w ramach prawa”. Ono z kolei wyraźnie zaznacza, że jakiekolwiek zanegowanie rosyjskich działań w Ukrainie wyjdzie poza legalne ramy działania opozycji.
Kiedyś Rosjanie żartowali z wyborów, przyrównując je do bajki o Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach – lista była długa, a kandydaci tak odpychający, że wybierało się tego właściwego, czyli Putina. Obecnie można porównać je do czterech muszkieterów – wszyscy za jednego.
W tzw. wyborach mamy jedynie przedstawicieli partii politycznych obecnych w Dumie: Nikołaja Charitonowa z Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej, socjaldemokratę Leonida Słuckiego z Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji (LDPR) i młodego (39-letniego) byłego biznesmena Władysława Dawankowa z partii Nowi Ludzie.
Tuż przed ostatecznym zatwierdzeniem listy do głosowania pojawiło się dwoje kandydatów, których można potraktować nie tyle jako realnych opozycjonistów, ale osoby stanowiące pewną alternatywę. Pierwszą z nich była Jelizawieta Duncowa, była deputowana i dziennikarka, która chciała zanegować wojenną politykę Putina – nie pozwolono jej na zbieranie głosów. Drugą, Borys Nadieżdin – polityk lat 90., próbujący swoich sił w różnego rodzaju wyborach, kandydował zwykle z okręgu podmoskiewskiego.
Nadieżdin był zaskoczeniem dla władz. Początkowo pozwolono mu na zbieranie podpisów, uznając, że Rosjanie zanegują jego kandydaturę i zbierze negatywny elektorat. Jako jedyny oficjalnie występował przeciwko wojnie. Zakładano, że władze będą w stanie podważyć obraz mówiący, że nie wszyscy popierają wojnę. Dlatego pozwolono mu kandydować.
Nadieżdina należy odnosić do specjalnych ról, które były mu oferowane przez rosyjskie władze. Od samego początku pełnoskalowej inwazji występował w rosyjskich show telewizyjnych, gdzie wszyscy na siebie krzyczą, bluzgają, czasem się nawet pobiją. Ma to pokazywać teoretyczny pluralizm opinii. Nadieżdina zapraszano jednak po to, aby został zagłuszony przez wszystkich pozostałych członków programu, kiedy tylko powie coś przeciwko wojnie. Dzięki temu chciano pokazać, że jest przedstawicielem tej części rosyjskiego społeczeństwa, która może mieć wątpliwości. Chciano go publicznie oczernić i obniżyć jego popularność.
Jednak opozycja rosyjska znajdująca się za granicą i komunikująca się z Rosjanami przez Internet (najczęściej YouTube) podchwyciła wiatr w żagle i postawiła na Borysa Nadieżdina. Nagle stał się bardzo popularny w rosyjskiej blogosferze, a Rosjanie zrozumieli, że może stanowić dla nich alternatywę. Od 15 stycznia zaczęto ustawiać się w długich kolejkach, aby dać mu szansę kandydowania.
Był to pewien fenomen: zagranicznej opozycji, która najczęściej jest bardzo skłócona, udało się wyznaczyć jednego kandydata, na którego można oddać głos w ramach protestu. Nadieżdin zebrał 211 tys. głosów w Rosji, do Centralnej Komisji Wyborczej oddał 105 tys. Do sieci trafiły filmiki z ogromnymi kolejkami do jego sztabu wyborczego, a dla rosyjskich władz był to krok za daleko. Nie można pozwolić sobie na jakiekolwiek niuanse. Kiedyś władze pozwalały na dodawanie elementów dramatycznych do teatrum wyborczego, obecnie nie bawią się w subtelności. Dlatego też CKW zanegowała część dostarczonych głosów i Borys Nadieżdin został odsunięty.
Co możemy powiedzieć o obecnych kandydatach?
Kandydat partii komunistycznej raczej nie przekonuje do siebie wyborców. Na jednym ze spotów zaciska pięść patrząc na Kreml, mówiąc „Pobawiliśmy się w kapitalizm, teraz już wystarczy”. Mówi o wprowadzeniu ideałów równości wszystkich robotników itd.
Kandydat LDPR, Słucki, zastępuje w swoich spotach zmarłego Leonida Żyrinowskiego, jednak mu to nie wychodzi, ponieważ nie jest znany w Rosji. Dodatkowo parę lat temu został oskarżony przez kilka rosyjskich dziennikarek o molestowanie seksualne.
Ostatni z kandydatów, Dawankow, może sprawiać wrażenie jakiejś formy opozycji. Występuje z ramienia partii Nowi Ludzie, która ma skupiać część rosyjskiego społeczeństwa, posiadającą lekko liberalne poglądy (podkreślam: nie jest to liberalizm w naszym rozumieniu). Jednocześnie ma tworzyć pewne wyobrażenie o obecności partii opozycyjnych w Dumie. Jedynie Dawankow mówi, że nie tyle jest przeciwko wojnie, co jest za pokojem.
Żaden z kandydatów nie krytykuje planów Władimira Putina. Obecnie jeżdżą po Rosji i biorą udział w debatach politycznych, które jednak bardziej przypominają reality show.
Czyli celem wyborów jest zapewnienie pozoru wyboru i swoistej rozrywki rosyjskiemu społeczeństwu?
Moim zdaniem Rosjanie już nie wierzą, że głosowanie ma jakiekolwiek znaczenie. Zdają sobie sprawę, że wygranym będzie Władimir Putin. Pozostaje pytanie, która partia zyska większą popularność.
Stanowi to sposób na sondowanie nastrojów społecznych?
W niewielkim stopniu. Kiedyś było to jednym z narzędzi, teraz subtelności się skończyły. W obecnym, kreowanym wyścigu partyjnym wyniki liczą się o tyle, że mówią, która partia posiada sympatię Rosjan: LDPR, komuniści czy Nowi Ludzie.
Może to przenosić się na wewnętrzną, pozaprezydencką kampanię i jesienne wybory do rosyjskiego parlamentu. Stanowi element rywalizacji w ramach systemu, pomiędzy partiami. Jednak życie polityczne nie ma znaczenia, a w wyborach należy pokazać, że system się sprawdza, jest mocny, a elita władzy nie powinna odsuwać się od Władimira Putina.
Druga część wywiadu dostępna pod tym linkiem.