Magdalena Melke: Przejdźmy do amerykańskiego izolacjonizmu: jakie są jego historyczne podstawy i z czego wynika obecne poparcie dla Donalda Trumpa? Czy można dopatrzyć się jego genezy lub powiązania z poprzednimi ruchami izolacjonistycznymi?
Rafał Michalski: Donald Trump został ulepiony, mówiąc kolokwialnie, z wielu glin. Zacznijmy od omówienia polityki konserwatywnej, w której możemy wyróżnić trzy główne nurty: konserwatywny, neokonserwatywny i izolacjonistyczny. Wszystkie z nich zaliczają się do nurtu realizmu politycznego.
Konserwatyści uważają, że interes narodowy pozostaje istotny, jednak dążą do uzyskania równowagi sił na arenie międzynarodowej – dzięki temu są w stanie chronić obywateli, a nacisk tutaj położony jest właśnie na suwerenność ludu; jednak ich zdaniem rząd nie powinien mieć władzy prowadzenia polityki zagranicznej (obecnie ten sposób myślenia jest najmniej reprezentowany). Z kolei neokonserwatyści, których reprezentuje chociażby obecny lider mniejszości w Senacie USA Mitch McConnell, uważają, że polityka zagraniczna powinna być oparta na nacjonalizmie rozumianym bardziej w sposób reaganowski – USA powinno swoją pozycję silnie zaznaczać poprzez aktywny udział na arenie stosunków międzynarodowych. Z tego powodu McConnell wspiera Ukrainę i podkreśla zagrożenie rosyjsko-chińskie.
Przejdźmy do izolacjonistów. Amerykański izolacjonizm powstaje w zasadzie w latach 50. XX wieku i wychodzi bezpośrednio z krytyki polityki Woodrowa Wilsona oraz Franklina Delano Roosevelta.
Podczas I Wojny Światowej Wilson wprowadza ustawę o buntach (ang. Sedition Act, 1918 rok), która jest de facto cenzurą – zakazuje krytyki amerykańskiego rządu i wojska przez prasę, która mogłaby podważyć ich pozycję w oczach opinii publicznej. Z kolei krytyka Roosevelta dotyczyła budowy przez niego podczas II Wojny Światowej obozów dla Amerykanów japońskiego pochodzenia – program antyjapoński podważał prawa i wolności Japończyków zamieszkujących USA, jak również migrantów drugiego i trzeciego pokolenia, będące obywatelami Stanów Zjednoczonych. Roosevelt tłumaczył swoje działania „ochroną przed zagranicznymi wpływami rządu japońskiego”.
Myślenie izolacjonistów opiera się na jednej, podstawowej przesłance: zawsze, kiedy rząd federalny chce być aktywny na arenie międzynarodowej, rozszerza swoją władzę. Wojna i prowadzenie polityki międzynarodowej stanowi najprostszy sposób dla rządu federalnego do ograniczania elementów władzy poszczególnych stanów.
Idealnym przykładem jest Georg W. Bush (43. prezydent USA w latach 2001-2009), który uchwalił PATRIOT Act, który stał się de facto legalizacją masowej inwigilacji amerykańskich obywateli [ustawa uchwalona przez Kongres USA w odpowiedzi na ataki terrorystyczne z 11 września 2001 roku, znacznie rozszerzająca uprawnienia federalnych organów ścigania i agencji wywiadowczych do przeszukiwania i nadzoru, przyp. red.].
Zdaniem izolacjonistów w czasach pokoju nie byłoby możliwości procedowania podobnej ustawy, ponieważ bezpośrednio uderza ona w konstytucyjne prawa Amerykanów. Jednak czas wojny stanowi idealny pretekst dla rządu federalnego do rozszerzania swoich kompetencji i wpływów ustrojowych.
Rozumiem, że zdaniem izolacjonistów ich ruch ogranicza rolę państwa w życiu obywateli.
Tak, choć aby dokładniej nakreślić specyfikę tego myślenia, musimy cofnąć się do Ojców Założycieli. Izolacjoniści stanowią element konfliktu, który jest obecny od samego powstania Stanów Zjednoczonych: starcia między federalizmem a republikanizmem.
Fascynujące jest to, jak odmiennie (nadal) jest postrzegana sama rewolucja amerykańska poprzez północ i południe kraju. Zdaniem liberałów amerykańska rewolucja doszła do skutku, ponieważ Wielka Brytania odebrała Amerykanom prawo wpływu do działania w ich państwie (nie mieli reprezentacji w parlamencie, nałożono na nich podatki, na które amerykańskie nie chciały się zgodzić) i naruszyła ich element suwerennościowy.
Z kolei narracja konserwatywna opiera się na tym, że USA powstało [w oparciu – przyp. red.] na wspólnocie lokalnej, a rolą państwa amerykańskiego jest ochrona lokalnych społeczności (hrabstwa, miasta, czyli podstawowego elementu amerykańskiej kultury). W związku z tym rząd nie ma prawa ingerować w życie lokalnej społeczności – jakakolwiek zmiana musi mieć podłoże ewolucyjne, oddolne. Z kolei Brytyjczycy chcieli narzucić prawo odgórnie – dlatego właśnie (zdaniem konserwatystów) doszło do rewolucji amerykańskiej.
Izolacjonizm to sposób ochrony lokalnych społeczności, które powinny być kamieniem węgielnym amerykańskiej kultury. A polityka międzynarodowa jest siłą zewnętrzną, próbującą wpływać na wszystkie aspekty życia amerykańskich obywateli. Przykładem ze współczesności może być Zielony Ład oraz międzynarodowe ustalenia klimatyczne. Donald Trump wycofał się z traktatu paryskiego oraz negował działanie ONZ, opierając się na tej samej argumentacji: krytyki zewnętrznej siły, próbującej narzucić pewne zasady i modele życiowe amerykańskim obywatelom.
Z tego również wynika trumpowska krytyka NATO. Donald Trump postrzega Sojusz Północnoatlantycki jako organizację partnerską, to znaczy, że każdy członek ma zespół obowiązków i praw, których należy przestrzegać. Jeżeli dane państwo tego nie robi, to dlaczego USA, jako kraj suwerenny, ma się angażować w politykę wewnętrzną obcego państwa? Jeśli dany kraj chce być chroniony przed atakiem np. Rosji, powinien poprzez politykę wewnętrzną zwiększyć swój udział w płatnościach na rzecz NATO. Widzimy tutaj bardzo silny element wyboru: nikt nie będzie zmuszał innego państwa do działania.
Czy biorąc pod uwagę również naszą poprzednią rozmowę, dotyczącą amerykańskiego interwencjonizmu, czy Joe Biden nie powinien opierać swojej polityki na podobnym komunikacie odnośnie NATO? Oczywiście ujętym w sposób o wiele bardziej dyplomatyczny: NATO powinno się wzmocnić, kraje europejskie powinny wziąć za siebie odpowiedzialność militarną, bo USA nie będzie w stanie być obecne na Starym Kontynencie w tak zaawansowanym stopniu, co wcześniej.
Tak, choć musimy do tego dodać kontekst wyborczy. Gdyby Joe Biden ujął komunikat w podobnych słowach, powiedziałby dokładnie to samo, co Donald Trump. Obaj kandydaci różnią się jednak między sobą w bardzo istotnej rzeczy: Biden uważa, że pewne zasady i wartości międzynarodowe należy chronić (choćby prawa człowieka czy prawo do samostanowienia narodów); dla Donalda Trumpa nie istnieją takie wartości, a najważniejsza jest suwerenność decyzyjności danego państwa.
Dlatego też Trump tak dobrze rozumiał się z Xi Jinpingiem (do czasu), który niejednokrotnie przedstawiał podobne podejście.
Nawet więcej – dlatego właśnie Trump tak dobrze dogaduje się z premierem Węgier, Viktorem Orbánem. Ruch MAGA (ang. Make America Great Again) jest zafascynowany Budapesztem właśnie dlatego, że w polityce zagranicznej bardzo wyraźnie mówi: mamy swoje chrześcijańskie korzenie i kulturę, a Unia Europejska nie będzie nam narzucała swoich praw i obowiązków, które mogą być z tym sprzeczne. Donald Trump mówi dokładnie to samo.
Być może Joe Biden powinien bardziej podkreślać kwestie europejskiego wzmocnienia NATO, jednak najpewniej dochodzą kwestie charakterologiczne: jest to człowiek wychowany w latach 70., kongresmen przyzwyczajony do załatwiania najważniejszych decyzji w politycznych kuluarach, a nie na oczach mediów. Wszelkie reformy były omawiane na spotkaniach komisji i w Białym Domu, z rządami poszczególnych krajów, z dala od medialnych fleszy.
Wróćmy do lat 60. XX wieku i rozwoju idei izolacjonizmu.
W latach 60. XX wieku obserwujemy młodych Amerykanów uważających, że istnieją wartości, które należy chronić. Wojna w Wietnamie traktowana jest jako ludobójstwo cywilów, ich zdaniem USA powinno zrezygnować z udziału w konflikcie, ponieważ jest on wynikiem działania globalistycznych elit.
Z kolei izolacjoniści obserwują młodzieżowy ruch lat 60. i oceniają go w zupełnie innych ramach. Według nich słowa młodych Amerykanów są wyrazem zwycięstwa polityki egoistycznej, bazującej na tym, że najważniejsze są ich partykularne pragnienia, a państwo powinno dostosować się do ich poglądów.
Dla izolacjonistów jest to bardzo niepokojące, ponieważ młodzieżowe ruchy najwyraźniej uważają, że amerykańskie imperium jest z natury dobre.
Dlaczego?
Ponieważ jeśli chcemy zapewnić stosowanie prawa międzynarodowego, musimy jednocześnie stworzyć silny ośrodek państwowy, który stanie się ich egzekutorem. W polityce wewnętrznej przekłada się to chociażby na zwiększenie roli polityki socjalnej – państwowego budżetu „pompującego” środki finansowe również dla osób gorzej sytuowanych, aby (egoistycznie z perspektywy izolacjonistów) „mieli więcej”.
Stanowi to wyraz rozszerzenia wpływu państwa federalnego, któremu przecież sprzeciwiają się izolacjoniści.
Izolacjoniści boją się również możliwości przyszłego zaangażowania w konflikt zagraniczny, spowodowanego rozrostem amerykańskiego imperializmu?
Tak. Podkreślmy również, że amerykański izolacjonizm uważa, że nie istnieje coś takiego jak odgórne, uniwersalne zasady natury. Dlatego właśnie krytykowali podejście Reagana, ponieważ ich zdaniem również religia (czy pozostałe prawa, takie jak prawo do bezpieczeństwa) nie jest podstawą, na jakiej powinniśmy budować stosunki międzynarodowe. Jako państwo nie możemy uważać, że mamy prawo wpływać na decyzje innego państwa, ponieważ zawsze działa to w dwie strony.
Pojawia się pojęcie „dobroczynnej hegemonii” – koncept państwa, uważającego że ma pozytywną, opatrznościową rolę do spełnienia w historii świata. USA uważa, że skoro są globalną potęgą, mają historyczny, boży obowiązek, aby szerzyć wartości międzynarodowe. „Dobroczynna hegemonia” jest silnie krytykowana przez amerykańskich izolacjonistów.
Wykonajmy teraz dość duży skok do XXI wieku i narodzin Ruchu Herbacianego (ang. Tea Party, 2010-2012). Na początku XXI wieku izolacjoniści jeszcze nie są nadmiernie głośni, przede wszystkim ze względu na ataki terrorystyczne 11 września 2001 roku oraz późniejszą propagandę Georga W. Busha.
Jednak idee izolacjonistyczne miały szansę odrodzić się w 2006-2007 roku, kiedy Bush traci na popularności, a amerykańska opinia publiczna słyszy, że wojna w Iraku została rozpoczęta bezpodstawnie (po raz pierwszy pojawiają się oskarżenia o sfałszowanie informacji o posiadaniu bomby atomowej przez Saddama Husajna). Dodatkowo natrafia na bardzo podatny grunt – kryzysu finansowego 2008 roku.
Kryzys finansowy to moment, w którym upada amerykańska gospodarka, co najbardziej uderza w ludzi najprostszych i najuboższych. Zapominamy poniekąd o tym, że 2008 rok był punktem krytycznym dla wielu amerykańskich regionów, chociażby dla okręgów robotniczych, gdzie bezrobocie potrafiło wzrosnąć nawet do 70 procent.
Wówczas rodzi się Ruch Herbaciany, który jest antyglobalistyczny i antyrządowy, jednak w gruncie rzeczy mówi to samo, co izolacjoniści: państwo wydaje miliardy dolarów na programy zagraniczne, podczas gdy amerykańscy obywatele zostają bez pomocy, szczególnie w czasie kryzysu.
Donald Trump bazuje historycznie właśnie na tym ruchu oraz przeświadczeniu. W latach 90. przedstawiał różne podejście do polityki zagranicznej – nie zapominajmy, że środowisko nowojorskich deweloperów pozostaje specyficzne. Środowisko nowojorskich miliarderów, wspierających wolny handel oraz deregulację gospodarki, było obiektem ataku Ruchu Herbacianego, a wcześniej i samych kandydatów niezależnych. Fenomenem Donalda Trumpa jest to, że wywodząc się ze środowiska osób mających kontakty z przedstawicielami innych państw (Trump Tower w Moskwie), przekonał wyborców do zamknięcia gospodarki i wspierania rynku krajowego. Kiedy Donald Trump piął się na fali populizmu w 2015 roku, uderzał w tony Ruchu Herbacianego.
Paradoksalnie widział to samo, co Joe Biden – jeśli Amerykanie nie są zadowoleni z własnej sytuacji ekonomicznej, nie będą chcieli prowadzić polityki międzynarodowej. Również mówi, że rozwój klasy średniej stanowi klucz do sukcesu USA. Jednak kiedy dla Bidena i demokratów oznacza to międzynarodowy ład, dla środowiska Donalda Trumpa oznacza to izolacjonizm – ich zdaniem USA nie odbuduje swojej pozycji bez skupienia się przez jakiś czas tylko i wyłącznie na sobie.
Pamiętajmy, że nie oznacza to pełnego zamknięcia Waszyngtonu na sprawy międzynarodowe, a raczej tymczasowe ograniczenie działania USA do sfer, które są niezbędne do wzmocnienia Ameryki jako państwa. Dlatego też tak kłopotliwą kwestia pozostaje wojna w Ukrainie.
Nie bez powodu Donald Trump mówi o tak szybkim doprowadzeniu do pokoju między Kijowem a Moskwą. Uważa, że Rosja popadająca w kryzys, może pociągnąć za sobą dalekosiężne skutki na całym globie bądź wzmocnić swój tandem z Chinami – które stanowią największą przeciwwagę gospodarczą dla Stanów Zjednoczonych. Radykalizacja Moskwy odbije się bardzo negatywnie na sytuacji Waszyngtonu.
To, co powiem zabrzmi brutalnie, jednak z perspektywy wielu amerykańskich konserwatystów Ukraina mogłaby równie dobrze przegrać wojnę – i niczego by to dla USA nie zmieniło.
Czy można powiedzieć, że z ich perspektywy najważniejsze jest utrzymanie tzw. „gospodarczego spokoju w regionie” Europy Wschodniej i Środkowo-Wschodniej, nie zaś kwestia zachowania przez Ukrainę suwerenności?
Tak. Konserwatyści przede wszystkim wskazują na to, że nie ma odgórnych zasad (takie jak chociażby prawa człowieka), których państwo powinno bronić. Po drugie nawet jeśli Kijów upadnie, rola Rosji na świecie nie wzrośnie. Jeśli upadnie szybko, będzie można doprowadzić do zawarcia traktatu.
Dlatego właśnie Trump zdecydowanie wskazuje na konieczność rozpoczęcia rozmów pokojowych, ponieważ czuje, że gospodarka jest jedynym sposobem prowadzenia polityki międzynarodowej. Również z tego powodu na wszystkich wiecach mówi o „uwolnieniu energii” – zdaje sobie sprawę, że energia jest jedną z najważniejszych dźwigni międzynarodowego ładu.
Poprzednio rozmawialiśmy również o tym, że Biden zauważył, że skok technologiczny w stronę zielonych energii może wykreować korzyści gospodarcze dla USA w nadchodzących latach. Czy Trump nie widzi tego powiązania?
Donald Trump jak najbardziej to zauważa – i co więcej, wykonuje odpowiednie działania w tę stronę. Nawet podczas swojej kadencji prezydenckiej wykonywał wszelkie „antyklimatyczne ruchy”, jednocześnie rozwijając szeroko zakrojone inwestycje w odnawialne źródła energii w Teksasie czy Missisipi.
Z jednej strony media będą podawać informacje o kontynuacji wydobycia surowców naturalnych czy walce z zakazem szczelinowania (ang. fracking), jednak równocześnie Donald Trump nie neguje istotności polityki klimatycznej i będzie ją prowadził – tyle, że w cieniu. Jednak szerokie komunikowanie wprowadzania ulg podatkowych dla rozwoju OZE nie przełożyłoby się dla Trumpa na korzyści polityczne, ponieważ podobna argumentacja nie trafia do jego bazy wyborczej.
O genezie interwencjonizmu przeczytają Państwo tutaj USA INTERWENCJONIZM