Magdalena Melke: Zarysujmy historyczny kontekst polityki interwencjonistycznej Stanów Zjednoczonych. Zakładam, że zaczniemy od czasów II wojny światowej?
Rafał Michalski: Paradoksalnie uważam, że jeżeli mówimy o amerykańskim interwencjonizmie, punktem przełomu nie jest koniec II wojny światowej, a początek administracji Ronalda Reagana (40. prezydent USA w latach 1981-1989).
Myśląc o klasycznym interwencjonizmie amerykańskim, powinien nam przychodzić na myśl przede wszystkim Woodrow Wilson [28. prezydent USA w latach 1913-1921, przyp. red.]. Był to pierwszy polityk nowej, progresywnej Partii Demokratycznej, który nawiązywał do klasycznej myśli progresywnej Theodora Roosevelta (32. prezydent USA w latach 1933-1945) – że Amerykanie muszą być imperialną siłą na skalę międzynarodową. Choć Roosevelt kładł większy nacisk na siłę ekonomiczną i gospodarkę.
Woodrow Wilson myślał tak, jak klasyczni progresywiści: postęp jest faktem, dzieje się samoistnie, a rolą polityki jest poprowadzenie postępu w odpowiednim kierunku. Dlatego to właśnie progresywiści mówili o prawie kobiet do głosowania – traktowali ich emancypację jako faktycznie zachodzący proces dziejowy, do którego należy się dostosować. Wilson w podobny sposób postrzegał politykę zagraniczną.
Czyli politycy mają pracować w zastanych warunkach, odpowiednio kształtując strategię polityczną.
Dokładnie. Woodrow Wilson jest pierwszym prezydentem USA, który przeszczepił idee progresywizmu na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Dlatego właśnie Waszyngton decyduje się dołączyć do I wojny światowej, twierdząc, że „demokracja opatrznościowa Ameryki” daje im dziejową misję krzewienia demokracji na świecie. „Opatrzność nad demokracją Amerykańską” (ang. providence) to klasyczne hasło wysnuwane przez protestantów do nazwania stanu prawa natury, który należy chronić.
Następnie mamy Franklina Delano Roosevelta, który jest w pewnym sensie intelektualnym uczniem Woodrowa Wilsona – również uważa, że USA powinno szerzyć demokrację. Stanowi to wyraz zmniejszenia nieufności wobec państwa, która charakteryzowała Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych. Razem z wprowadzeniem Nowego Ładu (który był pierwszym tak silnie interwencjonistycznym programem gospodarczym), zmieniło się pojmowanie praw jednostki oraz traktowanie państwa jako narzędzia zmian.
Kolejnym prezydentem tworzącym przemianę interwencjonistyczną jest John F. Kennedy (35. prezydent USA w latach 1961-1963), który kieruje się pojęciem internacjonalizmu liberalnego. Podczas jego prezydentury Amerykanie nie tyle reagują na to, co się dzieje na świecie, ale zaczynają działać i kształtować rzeczywistość międzynarodową – symboliczną punktem zwrotnym jest kryzys kubański. Zdaniem Kennedy’ego to liberalizm jest ideą, jaką należy rozpowszechniać.
Dochodzimy teraz do Ronalda Reagana – neokonserwatysty, który uważa, że istnieją pewne nienaruszalne zasady naturalne, które powinny kształtować społeczeństwo, w przypadku neokonserwatyzmu najczęściej była to religia. Reagan aktywnie wchodzi do republikańskiej debaty publicznej lat 60. i od początku odznacza się silnym antykomunizmem.
Antykomunizm Reagana łączył aspekt postępu (uważał, że istnieją dziejowe procesy, na które politycy muszą reagować) z myśleniem neokonserwatywnym (istnieją pewne nienaruszalne zasady, których powinniśmy chronić). Dlatego właśnie Reagan od lat 60. bardzo wyraźnie podkreśla, że misją Amerykanów jest aktywna walka z Kremlem i komunizmem, neguje on możliwość współistnienia – ponieważ osłabiałoby to USA jako państwo. Dlatego chociażby Reagan tak silnie krytykował prezydenta Nixona, Cartera czy Forda i dlatego również tak silnie popierał wojnę w Wietnamie (uważał, że USA nie może się wycofać przed ZSRR). Zdaniem Reagana Amerykanie muszą być interwencjonistami, ponieważ jest to ich rola jako imperialistycznego, demokratycznego liberalizmu.
Do Ronalda Reagana, republikanina, dołączają demokraci. Kiedy popatrzymy na ówczesną Partię Demokratyczną (która była słaba, bardzo rozbita i skupiona wokół polityki wewnętrznej), zaczynają do niej dołączać młode osoby podzielające poglądy prezydenta. Jedną z nich, która dołącza do Kongresu w latach 70., jest Joe Biden. Początkowo jest tzw. typowym demokratą – antyinterwencjonistycznym, uważającym, że najważniejsze problemy amerykańskie dotyczą polityki wewnętrznej i to na nich powinniśmy się skupić. Jednak patrząc na politykę Reagana Biden zaczyna rozumieć jego sposób myślenia. Pojmuje silną konotację pomiędzy tym, co dzieje się wewnątrz państwa i otoczeniem międzynarodowym.
Dlatego właśnie w latach 80. Joe Biden jest przeciwny interwencjonizmowi, jednak równocześnie staje się wysłannikiem Białego Domu z ramienia Ronalda Reagana do Moskwy i negocjuje tam układy zawierane z ZSRR. Mimo partyjnych różnic prezydent pałał sympatią do Bidena, ponieważ ten był realistą i patrzył na politykę również z tej perspektywy – pomimo ideologicznej niezgody z neokonserwatyzmem uważał, że polityka Reagana daje lepsze perspektywy na rozwój USA.
Problem pojawił się w latach 90., kiedy upadł ZSRR.
Można powiedzieć, że następuje nowe rozdanie.
Tym gorzej dla amerykańskiego neokonserwatyzmu, który został zbudowany na współzawodnictwie i poczuciu, że Amerykanie chronią się przed zewnętrznym zagrożeniem. Jednak w 1991 roku to zagrożenie upada i tym samym zanika aspekt antykomunistyczny.
Neokonserwatywni republikanie zaczęli zadawać sobie pytanie: jaka jest nasza rola w polityce, skoro to, co kształtowało nas niemal od czasu Woodrowa Wilsona, zanika, a my obserwujemy tzw. koniec historii? Wówczas zaczęły rodzić się problemy, w tym amerykański populizm.
W latach 90. Newt Gingrich tworzy i publikuje „Kontrakt dla Ameryki”, w którym opowiada się za tym, że to jest właśnie czas, w którym Stany Zjednoczone powinny zająć się sobą. Pierwszeństwo powinny mieć sprawy wewnętrzne, nie międzynarodowe.
Rozumiem, że to również było odbicie tzw. wahadła politycznego z nastawienia amerykańskich polityków „na zewnątrz” (trwające od I wojny światowej) do „wewnątrz”?
Tak. Wówczas przebiegają procesy bardzo istotne dla amerykańskiej sceny politycznej. Z jednej strony mamy opozycję republikańską wobec Ronalda Reagana, którą reprezentuje Newt Gingrich (a wcześniej skrzydło silnie ewangelickie), a z drugiej strony opozycję młodych demokratów spod znaku Billa Clintona.
Bill Clinton (42. prezydent USA w latach 1993-2001) mówi, że USA nadal powinno angażować się w sprawy międzynarodowe, jednak środkiem ciężkości powinny stać się organizacje międzynarodowe. Nie antykomunizm, nie świat dwubiegunowy podzielony żelazną kurtyną, a prawa człowieka stają się nadrzędnym celem, jaki powinien definiować rolę Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej.
Z perspektywy europejskiej warto wspomnieć o intencji Clintona, jaka stała za rozszerzeniem NATO. Ówczesny prezydent USA opowiadał się za dołączeniem Europy Środkowo-Wschodniej do Sojuszu Północnoatlantyckiego, ponieważ postrzegał go jako magnes dla nowo powstających demokracji. W rozmowach z Moskwą zaznaczał, że NATO jest narzędziem stabilizacji – nie zagrożeniem.
Ameryka czasu „końca historii” podzielona jest na dwa główne nurty polityczne: twardego izolacjonizmu, który rodził się już pod koniec lat 80. oraz krzewienia praw człowieka. Późniejsza Partia Herbaciana z 2008 roku czy nawet obecny Donald Trump wywodzą się właśnie z izolacjonizmu Newta Gingricha – polityka, który mówi konserwatystom, że era neokonserwatyzmu musi się zakończyć.
Powróćmy jeszcze do Joe Bidena i ewolucji jego poglądów w kontekście amerykańskiego interwencjonizmu.
Biden był politykiem Ronalda Reagana, blisko współpracował z prezydentem. Następnie rozpoczął równie bliską współpracę z Billem Clintonem. U Joe Bidena następuje bardzo interesująca zmiana – na początku jest przeciwny ideom Clintona, szczególnie jako twardy realista.
Co się zmieniło?
Bałkany, Kosowo i Serbia. Wojna w Jugosławii w latach 90. zmieniła podejście Bidena. Bill Clinton, jeśli spojrzymy na to holistycznie, działał wówczas wbrew sobie, podporządkowując działanie USA w Europie Południowej twardemu, interwencjonistycznemu podejściu. Amerykanie próbują tam bezpośrednio ingerować, choćby poprzez bombardowania. Z perspektywy Amerykanów przyniosły one pożądane skutki, a sytuacja się uspokoiła. To właśnie ten moment zmienia Bidena w interwencjonistę, przekonał go do skuteczności zagranicznych interwencji wojskowych.
Joe Biden był zwolennikiem ataku USA na Afganistan oraz wejścia Amerykanów do Iraku – właśnie ze względu na wydarzenia na Bałkanach w latach 90. Skoro udało nam się wtedy, czemu nie miałoby nam się udać również teraz?
Powraca tutaj również kwestia praw człowieka. Dla Bidena najważniejsze było to, że w Kosowie ginęli ludzie, a w Afganistanie i Iraku mamy do czynienia z autorytarnymi, religijnymi rządami, przez które śmierć ponoszą cywile. Dlatego również w latach 2005-2007 wszedł w konflikt z rodzącym się skrzydłem progresywnym w Partii Demokratycznej, które reprezentował Barack Obama (44. prezydent USA w latach 2009-2017). Ich zdaniem USA powinno dążyć do dialogu, a Waszyngton powinien przerwać błędne koło rozlewu krwi i przemocy.
Niestety musimy teraz dokonać pewnego skoku w przeszłość. Mamy 2006 rok, Joe Bidena nawróconego na interwencjonizm i Baracka Obamę jako symbol progresywizmu, mówiącego o zakończeniu wojen i konieczność ochrony praw człowieka poprzez dialog i dyplomację. Skąd zwrot polityczny w wykonaniu Baracka Obamy? Z lat 60. XX wieku. Tak, jak John F. Kennedy w latach 60. postawił na liberalny interwencjonizm i dążenie Amerykanów do tego, aby go krzewić gospodarczo i militarnie, tak kontrkultura wychodziła do społeczeństwa ze zgoła innym przekazem.
Młodzi ludzie wyszli wówczas na ulice i kiedy patrzymy na całościowy „program” kontrkultury, skupia się on głównie na polityce wewnętrznej, jednak w swoim przekazie dotyczącym polityki zagranicznej jest antypaństwowy. Kontrkultura wychodziła z pewnego założenia. Mamy demokrację burżuazyjną (w Stanach Zjednoczonych nazwano by ją demokracją uczestniczącą), czyli istnieje państwo, które teoretycznie daje nam władzę i pozwala amerykańskim obywatelom wpływać na swoje działania, jednak istnieją pewne „nieczyste siły”, które zza kulis – poprzez pieniądze, wpływy i lobbystów – wpływać na to, co faktycznie dzieje się z USA. Nie jest to faktyczna demokracja uczestnicząca ludu, a demokracja uczestnicząca lobbystów. Przykładowo, wojna w Wietnamie została odczytana przez kontrkulturę jako idealny przykład tego, jak złe globalistyczne siły i elity przemysłu wojskowego, zbrojeniowego i ekonomicznego wspierają konflikt, ponieważ pomaga im to utrzymać ich własną pozycję.
Obama jest co prawda zbyt młody, aby brać udział w protestach kontrkulturowych, jednak myśli w podobny sposób. Jego zdaniem Ameryka to demokracja, o której musimy myśleć nie tylko jako o sposobie wyboru rządzących, lecz jako o pewnym systemie wartości. Jednak Barack Obama nie będzie mówił o demokracji burżuazyjnej, lobbystach czy globalistach – paradoksalnie te wątki będzie poruszał Donald Trump. Właśnie dlatego, że jest on obecnym politykiem kontrkulturowym, a pod względem polityki zagranicznej prezentuje stanowisko skrajnej lewicy lat 60.
Z kolei Barack Obama będzie mówił o silnym znaczeniu współpracy międzynarodowej. Podczas konwencji demokratycznej w 1968 roku, skrzydło lewicowych demokratów mówiło, że być może należy postawić na komunikację z ZSRR, bo nie możemy zakładać, że Związek Radziecki kiedyś upadnie – być może będzie to imperium trwające kolejne 100 lat. Dlatego też należy wykształcić stosunki dyplomatyczne między Waszyngtonem a Moskwą. Obama jest typowym dzieckiem myślenia lat 60. i pojmowania demokracji jako związku większych wartości.
Powróćmy do 2008 roku.
Barack Obama wygrywa wybory prezydenckie, walcząc z Hilary Clinton – mamy zderzenie nie tylko dwóch gwiazd Partii Demokratycznej, ale zderzenie dwóch sposobów myślenia o polityce zagranicznej. Początkowo Hilary Clinton miała do niej takie samo stanowisko, co jej mąż Bill Clinton, jednak z upływem czasu Obama przekonał ją do swojego stanowiska. Podczas ich współpracy pojawiało się wiele tarć, a Hilary Clinton niejednokrotnie wchodziła w tandem z Joe Bidenem, z którym łączyło ich podobne myślenie o związkach amerykańsko-rosyjskich.
Barack Obama próbuje na nowo zbudować stosunki z rządem Izraela, które do tej pory były trudną sinusoidą. Obama z jednej strony starał się odbudować relacje dyplomatyczne, z drugiej chciał dojść do rozwiązania dwupaństwowego, zapewniając Palestyńczykom demokratyczne prawa do samostanowienia.
Kolejnym punktem krytycznym był reset z Rosją. Pomysł opierał się na globalizacji, która – zdaniem Obamy – sprzyjała Ameryce. Jeżeli cały świat będzie się łączył gospodarczo, technologicznie i politycznie, to USA – jako kraj najlepiej rozwinięty – będzie odgrywać w tym procesie centralną rolę. Dlatego właśnie Waszyngton starał się zbudować kanały dyplomacji również z krajami Ameryki Południowej. Niestety, to się zupełnie nie udało.
Dochodzimy do 2016 roku oraz kolejnych prawyborów demokratycznych i republikańskich. Obserwujemy rosnące problemy na Bliskim Wschodzie, rosyjski atak na Ukrainę i zajęcie Krymu. Interwencjoniści spod znaku Joe Bidena mówią, że globalizacja poległa, a na świecie nic się nie zmieniło – Moskwa nadal jest rządzona w sposób autorytarny, do tego zaatakowała suwerenne państwo. Chiny notują stabilny, ogromny rozwój gospodarczy i nie widać, aby przyczyniał się on do liberalizacji i demokratyzacji kraju, a Komunistyczna Partia Chin nadal rządzi krajem.
W związku z tym w 2017 roku rodzi się ostatnia koncepcja amerykańskiego interwencjonizmu, którą jest interwencjonizm klasy średniej. Joe Biden dokładnie to powiedział podczas kampanii prezydenckiej w 2020 roku: USA powinno zrozumieć, że ma swoją rolę w ładzie międzynarodowym i jest to niezaprzeczalnym faktem. Problem polega na tym, że Amerykanie myślą problemami i sprawami wewnętrznymi. Dlatego właśnie waszyngtońskie elity powinny przede wszystkim dbać o rozwój klasy średniej w Stanach Zjednoczonych – jeśli ona nie będzie cierpieć biedy, to pozycja USA będzie silniejsza. Dodatkowo, jeśli Amerykanie poczują, że ich sytuacja ekonomiczna się pogarsza, wówczas rosnąć zaczną ruchy izolacjonistyczne.
Dlatego Joe Biden bardzo silnie wskazuje podczas swoich kampanii, że globalizacja się skończyła i należy teraz rozwijać USA. Jest to również powodem stawiania przez Bidena na politykę klimatyczną. Prezydent bardzo dobrze rozumie, że dekarbonizacja jest przyszłością gospodarki i zapewni przewagę ekonomiczną za 20-30 lat, a USA musi odbudować wewnętrzną pozycję gospodarczą.
Na pewno wpływ miały na to również Chiny, które pomimo oparcia produkcji energii elektrycznej w blisko 60 procentach na węglu i ogromnych emisji gazów cieplarnianych, jednocześnie są największym światowym inwestorem w odnawialne źródła energii, atom czy elektromobilność. Pekin wykonał skok naprzód, USA zostało w tyle.
Dokładnie. I właśnie ten aspekt połączył Joe Bidena z Donaldem Trumpem. Trump mówi to samo: America First to przesłanie, że Amerykanie powinni przede wszystkim postawić na swój własny kraj. Obaj podchodzą do tego samego problemu i doszli do tego samego wniosku – jedynie z dwóch różnych stron.
Dla Joe Bidena fakt, że USA ma być największą gospodarką na świecie nie oznacza, że powinna wycofać się ze swojej obecności na arenie międzynarodowej. Według niego Waszyngton powinien postawić na silną współpracę z partnerami międzynarodowymi, takimi jak NATO, UE czy Tajwan. Dla Bidena istotnym jest to, że jeżeli USA ma się częściowo wycofać „do siebie”, to wówczas jej odpowiedzialność powinny przejąć organizacje międzynarodowe i pozostałe państwa – właśnie dlatego tak ważne było z jego perspektywy odbudowanie relacji z Niemcami.
Czyli Pańskim zdaniem Biden chce wzmocnić instytucje międzynarodowe aby odciążyć USA, dzięki czemu Ameryka w większym stopniu będzie w stanie skupić się na własnym rozwoju?
Tak. Tym samym zataczamy koło sięgające jeszcze sposobu myślenia Billa Clintona, jednak wówczas panował globalizm, a teraz – antyglobalizm.
Nie jest to naturalnie jedyny nurt myślenia w Partii Demokratycznej – jedną z alternatyw jest perspektywa współczesnej amerykańskiej lewicy, która argumentuje, że podejście Baracka Obamy i silniejsze postawienie na dyplomację (również z przeciwnikami politycznymi) byłoby lepsze. Jest to bezpośredni wyraz tego, jak lewica istotnie wiąże politykę wewnętrzną i zewnętrzną państwa: skoro chce ono prowadzić inkluzywną i socjalną politykę wewnątrz, nie może angażować się w działania przemocowe na zewnątrz.
Gavin Newsom, gubernator Kalifornii, poleciał do Pekinu aby rozmawiać o wspólnej polityce klimatycznej, zaznaczając że uważa, iż istnieją sprawy globalne, w których państwa powinny działać wspólnie, niezależnie od napięć politycznych.
Jednak obecnym celem polityki Bidena jest równowaga: wycofujemy USA z nurtu globalizacji, wzmacniając równocześnie naszych partnerów i instytucje międzynarodowe. Dlatego właśnie wspiera Ukrainę – wie, że jest to element, który może zapewnić stabilizację Europie Środkowo-Wschodniej, dzięki czemu Waszyngton nie będzie musiał się (mówiąc kolokwialnie) „zajmować tym problemem”. Amerykanie ostatecznie będą mogli się wycofać, a Kijów stanie się partnerem, który odciąży ich w tej części świata.
Naprzeciwko tego sposobu myślenia możemy postawić izolacjonistów, którzy mają podobny pomysł – choć zupełnie inne wykonanie.
Kolejna część rozmowy, dotycząca amerykańskiego izolacjonizmu, ukaże się wkrótce.