Architektura infrastruktury energetycznej w Europie budowana na przestrzeni ostatniego pół wieku miała jeden wspólny mianownik – kierowała się ze wschodu na zachód. Jeszcze w czasach istnienia Związku Sowieckiego, w gorących okresach Zimnej Wojny, żelazna kurtyna otwierała się dla surowców wydobywanych na polach Syberii czy obszarze nadwołżańskim. Proces ten kontynuowany był również po upadku ZSRR. Zachód inwestując w nowe magistrale naftowe i gazowe miał dwa cele do osiągnięcia. Pierwszym był dostęp do tanich bogactw naturalnych znajdujących się pod powierzchnią rosyjskiej ziemi. Dostępne surowce, płynące do Europy ropociągami i gazociągami miały stanowić o sile i konkurencyjności europejskiego przemysłu. Dodatkowo, obecność europejskich firm energetycznych, które wchodziły w spółki joint venture z podmiotami rosyjskimi miała dać pewność, że dostawy te będą stabilne i nieprzerwane. Drugim celem Europy było „cywilizowanie” i westernizowanie Rosji. To myślenie było podstawą niemieckiej polityki wschodniej autorstwa Kanclerza RFN Willy’ego Brandta, który uważał, że współpraca gospodarcza i bliskie relacje handlowe z sowiecką Rosją spowodują, że Moskwa nie będzie skora do używania siły militarnej w relacjach międzynarodowych. Ten pogląd stał się koronnym argumentem dla kierunku działań kolejnych niemieckich ekip rządowych aż do lutego 2022 roku. I to pomimo faktu, że w 2014 roku Rosja złamała zobowiązania dane Ukrainie w ramach Deklaracji Budapesztańskiej z 1994 roku, dotyczące poszanowania integralności terytorialnej i suwerenności w zamian za oddanie ukraińskiego arsenału jądrowego.
Dla Rosji taki układ również był bardzo korzystny. Po pierwsze, rosyjskie firmy otrzymywały know how i pieniądze na inwestycje od zachodnich koncernów. Wiele projektów inwestycyjnych m.in. na półwyspie jamalskim nie doszłoby do skutku bez wsparcia technologicznego i finansowego korporacji zachodnich. W ślad z za koncernami energetycznymi z Zachodu do Rosji wkroczyły banki i inne instytucje finansowe, prześcigające się w oferowaniu korzystnych warunków kredytowych i finansowania inwestycji. Do tego Rosja stała się łakomym rynkiem zbytu dla największych firm technologicznych, oferujących swoje produkty wykorzystywane w szeroko pojętym przemyśle wydobywczym i poszukiwawczym. W wyniku tych inwestycji budżet rosyjski wzbogacał się z każdym rokiem o kolejne miliardy dolarów, za które Kreml mógł rozbudowywać i modernizować armię, wzmacniać aparat bezpieczeństwa wewnętrznego na wypadek protestów społecznych, finansować machinę propagandy i wywierania wpływu na zewnątrz np. w postaci kanału Russia Today, ale także utrzymywać różnego rodzaju grupy wpływów na świecie, które w odpowiednich momentach miały się uaktywniać i wspierać rosyjski sposób widzenia świata.
Jednak pieniądze i wpływy to nie wszystko, co zyskiwali Rosjanie na współpracy energetycznej z Zachodem. Im bliższa była kooperacja europejskich firm z rosyjskimi, tym większa zależność wykształcała się pomiędzy nimi. Relacja ta jednak z czasem stawała się coraz mniej korzystna z perspektywy korporacji energetycznych. Tanie surowce sprowadzane z Rosji były dla tych podmiotów bezkonkurencyjne, stanowiące o perspektywie rozwoju i wzbogacania się. W rękach Rosji oznaczało to potencjalnie bardzo groźną broń. Dopóki stosunki opierały się na względnym partnerstwie, Moskwa dawała „marchewki” w postaci nowych koncesji, ulg podatkowych czy dofinansowań. Kiedy jednak relacje zaczęły się pogarszać, do gry wszedł „kij” czyli szantaż i groźby. Najbardziej odczuwalne stało się w to w kontekście relacji gazowych.
Rosyjskie eldorado
Zachodnia aktywność w rosyjskim sektorze energetycznym stała się powszechna pod koniec lat 90. XX wieku, kiedy firmy rozpoczęły swoją biznesową ekspansje. Niemiecki Wintershall, Uniper, Shell, Total czy OMV zaczęły wchodzić w spółki joint venture z szeregiem rosyjskich, głównie państwowych podmiotów. Rząd rosyjski udzielał im sowitego wsparcia np. poprzez abolicje podatkowe czy zwolnienia z ceł eksportowych na długie okresy. To sprawiało, że firmy te zyskiwały dostęp do nieprzebranych zasobów węglowodorów skrytych pod rosyjską ziemią, których wydobycie stało się relatywnie tanie.
Z czasem jednak zaczęło się pojawiać wyzwanie związane z dystrybucją wydobytego gazu. Wewnętrzny rynek rosyjski nigdy nie był finalnym konsumentem pozyskanego błękitnego paliwa. Celem był rynek państw Unii Europejskiej, gdzie można było go sprzedać po znacznie wyższych cenach. Jednak aby dostarczyć coraz większe wolumeny gazu do odbiorców w Niemczech, Austrii, Holandii czy Francji, trzeba było zbudować odpowiednią infrastrukturę pozwalająca na jego transport.
Na samym początku XXI wieku istniały dwie trasy transportu gazu do Europy. Pierwsza, wykorzystująca zbudowaną jeszcze w czasach Związku Sowieckiego trasę przez Ukrainę. Nie był to jeden gazociąg, ale dobrze rozbudowana sieć, której odgałęzienia trafiały do Polski, na Słowację, Węgry, Rumunię czy Mołdawię. Trasa ta pozwalała na przesył nawet 150 mld m3 gazu. Druga magistrala, świeżo co wybudowany gazociąg Jamalski, wiodła przez terytorium Białorusi i Polski w kierunku Niemiec. Tą drogą jednak można było rocznie przesyłać nieco ponad 30 mld m3 z czego około 10 mld m3 rocznie pobierała Polska w ramach długoterminowego kontraktu – tzw. Umowy Jamalskiej. Z czasem dostępne przepustowości stały się niewystarczające, a coraz większe znaczenie zaczęła odgrywać geopolityka.
Zwrot na gaz – czyli polityka klimatyczna w akcji
Europa w coraz większym stopniu zaczęła myśleć o zmianach klimatu. Kolejne szczyty klimatyczne i porozumienia niosły za sobą dalsze deklaracje dotyczące redukcji emisji gazów cieplarnianych. Aby tego dokonać w sposób kompleksowy i zgodny z wymaganiami stawianymi na poziomie politycznym należy, mówiąc w najprostszy sposób, zmienić źródła generacji energii z opartych na wysoko emisyjnych paliwach na Odnawialne Źródła Energii (OZE) czy energetykę jądrową. Ten drugi rodzaj produkcji energii ma jednak spore grono wpływowych przeciwników, którzy m.in. w Niemczech, doprowadzili do procesu odchodzenia od atomu. Z jednej strony mamy wyłączanie rzeczywiście wysokoemisyjnych bloków węglowych, z drugiej strony mamy wyłączanie zeroemisyjnych bloków jądrowych, z kolejnej – wzrost zapotrzebowania na energię ze względu m.in. na postępującą elektryfikację, a wszystko to dopełnia brak sterowalności i panowania nad produkcją energii z OZE. Aby zapewnić stabilną pracę systemu elektroenergetycznego i zmniejszyć emisje elektrowni konwencjonalnych duża część państw Unii Europejskiej uznała, że paliwem przejściowym w transformacji energetycznej, czyli tym, które pomoże doczekać czasów, w których OZE staną się sterowalne m.in. za sprawą magazynów energii czy produkcji zielonego wodoru, stanie się gaz ziemny. W ostatnich latach w Europie obserwowaliśmy proces zamykania kopalń i elektrowni węglowych, widzieliśmy zamykanie bloków jądrowych, ale jednocześnie można było spostrzec trend wzrostowy powstawania nowych mocy energetycznych w elektrowniach gazowych. Perspektywa wzrostu zapotrzebowania na gaz ziemny otworzyła wrota do kolejnego etapu mariażu energetycznego Europy z Rosją, pomimo pierwszych sygnałów ostrzegawczych płynących z tego państwa.
Gazowy cyrograf z diabłem
Kiedy zachodnie firmy energetyczne zadomowiły się w Rosji, coraz częściej i aktywniej myślano o budowie kolejnych połączeń gazowych z Europą. Pomimo iż teoretycznie były planowane dwa warianty budowy nowych połączeń gazowych z Zachodnią Europą, to od początku poważnie brano pod uwagę tylko jeden ich przebieg. Rosja, zwłaszcza po Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie w 2004 roku i zwycięstwa prozachodniego Wiktora Juszczenki w wyborach prezydenckich uznała, że czas karać Ukrainę za jej demokratyczny wybór. To samo dotyczyło Polski, która aktywnie wspierała demokratyczne dążenia Ukraińców. Pomimo istniejących połączeń gazowych z Europą biegnących przez terytorium Ukrainy i Polski, w Rosji narodził się plan utworzenia całkiem nowego szlaku dostaw gazu, omijającego państwa Europy Środkowej. Z jednej strony miało to pozbawić wpływów z tytułu tranzytu gazu, z drugiej dać możliwość wykorzystania gazu jako broni politycznej przeciwko tym krajom, bez narażania relacji z Niemcami, Włochami, Austrią i resztą państw Zachodu. Wtedy taki scenariusz wydawał się jeszcze political fiction, ale szybko Europa Środkowa przekonała się jak poważne ryzyko rysuje się na gazowym horyzoncie. W 2009 roku przez miesiąc Rosja wstrzymała pod wymyślonym pretekstem przepływ gazu przez terytorium Ukrainy. Część państw Europy Środkowej ucierpiała w wyniku tego działania, szczególnie mocno te, które nie miały żadnej alternatywy wobec gazu z Rosji ani odpowiednich magazynów gazu. W tym czasie już trwała budowa gazociągu Nord Stream 1. Dwie nitki gazociągu, który miał przesyłać 55 mld m3 gazu rocznie do Niemiec z Rosji bezpośrednio po dnie Morza Bałtyckiego miały otworzyć nowy okres współpracy Rosji z Zachodem, z pominięciem „rusofobicznej” środkowej części Europy. Nord Stream 1 powstawał w latach 2010-2012. Wbrew pozorom, projekt ten był popierany przez praktycznie całą scenę polityczną w Niemczech. Projekt rozpoczęła ekipa SPD z Gerhardem Shroederem na czele a ukończyła ekipa chadecji z Angelą Merkel jako kanclerzem. Niestety projekt ten realizowany był pomimo narastającej militaryzacji i imperialistycznych dążeń Rosji, czego owocem była inwazja tego państwa na Gruzję w sierpniu 2008 roku. Europa nie wyciągnęła wniosków z tego doświadczenia i rozpoczęto realizację bliźniaczego do Nord Stream 1 projektu kolejnych dwóch nitek podbałtyckiego gazociągu, czyli Nord Stream 2. Projekt ten wystartował formalnie w 2015 roku, kilka miesięcy po rosyjskiej aneksji Krymu i rozpętaniu wojny na Donbasie. Pomimo wprowadzania sankcji na Rosję, koncerny energetyczne z Zachodu przy wsparciu swoich rządów zacieśniały relację z państwowym Gazpromem, który już wtedy był pod lupą Komisji Europejskiej w sprawie stosowania praktyk monopolistycznych w stosunku do jego kontrahentów w Europie Środkowej. Nord Stream 2 miał być dopełnieniem, wraz z Nord Stream 1 i gazociągiem biegnącym po dnie Morza Czarnego do Turcji – Turkish Stream, gazowych szczęk Moskwy, które zaciskały się systematycznie nad Europą. Rosja, jak handlarz narkotykami, sama wybierała klientów, których chciała uzależniać swoim „tanim” gazem. W efekcie, po 24 lutego 2022 roku mamy widoczny w Europie bolesny syndrom odstawienia, który objawia się rekordowymi cenami gazu na giełdach i konieczności redukcji konsumpcji błękitnego paliwa przez m.in. duże zakłady przemysłowe. Po sabotażu dokonanym pod koniec września 2022 roku obie bałtyckie magistrale stały się nieoperatywne.
Bolesna lekcja na przyszłość
Europa twierdzi, że obecne wydarzenia spowodują trwałe i konsekwentne porzucanie surowców kopalnych, w tym gazu z Rosji. Powstał ku temu nowy plan tzw. REPowerEU, który przewiduje, że Wspólnota Europejska do 2027 roku całkowicie zarzuci sprowadzanie gazu z Rosji. To szczytna i słuszna idea, jednak zważywszy na dotychczasową historie dalekim należy być od przesadnego optymizmu. Wiatr zmian w Europie może zmienić kierunek bardzo szybko, a wszelkie lobby polityczne i gospodarcze wykorzystają każdą nadążającą się okazję do realizowania planów swoich mocodawców. Nawet przekonując ich do kosztownej naprawy zniszczonych rur leżących na dnie Bałtyku.
Za każdym razem jednak gdy pojawią się kolejne argumenty o „tanim rosyjskim gazie” pamiętajmy, że cenę za ten gaz zapłaciło, płaci i z pewnością jeszcze zapłaci setki tysięcy Ukraińców, ale też Rosjan, Gruzinów, Białorusinów i innych nacji, które stoją na przeszkodzie odbudowy rosyjskiego imperium. Rosja jako cyngla używa ostatniej rzeczy, jaka pozostała jej do zaoferowania, czyli gazu ziemnego i infrastruktury przesyłowej.