Magdalena Melke: Jakie jest Pańskim zdaniem znaczenie tematów ekonomicznych i gospodarczych w związku z nadchodzącymi wyborami?
Andrzej Sadowski, prezes Centrum im. Adama Smitha: Tematy gospodarcze pozostają dominujące, jednak tylko w jednym wymiarze, mianowicie: wszystkie partie proponują wyłącznie dzielenie, a nie mnożenie owoców pracy. Osoby parające się polityką w Polsce skupiają swój przekaz i propozycje dotyczące gospodarki do sfery dzielenia, natomiast zapominają o pomnażaniu dobrobytu w Polsce, poprzez chociażby lepszą organizację pracy oraz przedsiębiorczości i maksymalizowanie naszych możliwości.
Nikt nie bierze pod uwagę, że dzisiejszym proletariatem w Polsce są przedsiębiorcy, których można określić mianem “proletariatu etatyzmu”. Nie ma u nas bowiem kapitalizmu, tylko etatyzm. Według badań, które przeprowadziliśmy w Centrum im. Adama Smitha na potrzeby innych kampanii wyborczych, mamy do czynienia z grupą mikro- i małych rodzinnych firm, wielkości ok. 4-7 mln osób, która nie odnajduje dla siebie żadnej propozycji w prowadzonych programach wyborczych.
Stąd gdy badaliśmy zachowania grupy przedsiębiorców w Polsce, zwykle głosuje ona reaktywnie wobec tych, którzy do tej pory rządzili, nie spełnili oczekiwań i pogorszyli warunki działań. Nie widać ich reprezentacji, ponieważ nie strajkują, nie skupiają ich duże organizacje gospodarcze ani wpływowe firmy, natomiast nawet te instytucje odwołujące się do mikro- i małych firm niewiele, poza nazwą, mają z nimi wspólnego. Jest to elektorat, który swoim negatywnym głosowaniem, czyli tzw. „głosowaniem na nie” zdecyduje o wyniku wyborów. Jednak wydaje się, że żadne z ugrupowań do tej pory nie zamierza zaproponować im konkretnych rozwiązań, skupiając się zamiast tego na pozyskaniu głosów rencistów, emerytów, pracowników aparatu państwowego. Partie zdają sobie również sprawę z niskiej wiarygodności swojego przekazu wobec polskich przedsiębiorców, biorąc pod uwagę lata niespełnionych obietnic – i nie mówię tutaj jedynie o ostatnich dwóch kadencjach.
Grupę przedsiębiorców można określić nawet nie jako pominiętą, ale wykluczoną politycznie. Dodatkowo prowadzona była wobec niej świadoma, negatywna akcja w przekazie publicznym, mająca wywołać skojarzenia z tzw. prywaciarzami. Nie do końca to zadziałało, ponieważ Polacy zauważyli, że sąsiad prowadzący warzywniak jest ciężko pracującym człowiekiem, a nie spekulantem giełdowym, stąd należy mu się szacunek. Próba odwoływania się do negatywnych emocji wobec małych przedsiębiorców nie powiodła się.
Jakie główne akcenty wyodrębniłby Pan, jeśli chodzi o dyskusję gospodarczą?
Mówiąc dość ironicznie, w pewnym momencie widać, że politycy są gotowi unieważnić czy licytować się na kwestie związane z prawem grawitacji tylko po to, by uzyskać optyczne złudzenie wśród obywateli, że są bardziej wiarygodni w operowaniu naszymi własnymi pieniędzmi. W Polsce obserwujemy fatalny poziom wykształcenia, jeśli chodzi o edukację powszechną (notabene należącą do rządu), gdzie nie kształtuje się obywateli w tak elementarnych sprawach związanych z kwestią wolności obywatelskich czy też wolności gospodarczej i konsekwencjami związanymi z ekonomią.
Przykładowo, podczas referendów w Szwajcarii obywatele wielokrotnie (co jest miarą dobrej edukacji), odrzucali wydłużenie bezpłatnych urlopów (ponieważ wiedzieli, że sami za nie zapłacą) czy też bezpłatnej służby zdrowia, ponieważ wiedzieli, że oprócz płatnej służby zdrowia, na którą ponoszą dzisiaj niemałe ciężary, musieliby dodatkowo sfinansować mniej efektywną rządową służbę zdrowia. Nie ma niczego takiego jak „darmowy lunch” i jest to jeden z powszechnych przekazów edukacji w Szwajcarii. W przypadku Polski wszyscy parający się polityką szerzą, niemal z pełną świadomością i premedytacją, ciemnotę ekonomiczną.
Czy wyodrębniłby Pan konkretne zagadnienia gospodarcze, które zostały ostatnio poruszone w trakcie kampanii?
Dominującym przekazem od lat jest to, że obywatele zawdzięczają coś rządowi, że rząd ma „własne pieniądze”, które znajduje niczym grzybiarze w lesie – po prostu wystarczy ich poszukać. Politycy nie zajmują się niczym innym przed kampanią wyborczą. Wystarczy je jedynie odnaleźć, aby dzięki temu sfinansować cele z programu wyborczego.
Pańskim zdaniem, na ten moment, przedwyborcza debata ekonomiczna jest o wiele bardziej populistyczna niż merytoryczna?
Można powiedzieć, że istnieje zdrowy populizm, czego dowodem była zwycięska kampania Ronalda Reagana, który pokazywał, że obniżenie podatku powoduje że fala, która powstanie w gospodarce, podniesie zarówno duże, jak i małe łodzie (czyli korporacje i mniejsze firmy). I tak się stało. Mówimy tutaj o populizmie również rynkowym, który zrealizował się w pozytywnym wymiarze.
Jednak dzisiaj mamy tylko i wyłącznie demagogię redystrybucyjną – niemal każda partia skupia się wyłącznie na tworzeniu koalicji redystrybucyjnych, czyli tych, wokół których można skupić środki przy dzieleniu takich czy innych przywilejów. Stanowi to również kwestie tego, że kampania ma wymiar nie tylko próby obiecywania samych pieniędzy, ale również przyznawania przywilejów, naturalnie na koszt pozostałych obywateli.
Jaki jest Pański komentarz wobec niedawnej debaty pomiędzy Ryszardem Petru a Sławomirem Mentzenem, która odbyła się w radiu RMF FM?
Jeżeli ta dyskusja miała polegać na określeniu, który z dyskutantów proponuje rozwiązania tzw. liberalne, to ja powinienem uchodzić za reprezentanta socjalizmu w Polsce.