Stary Biden? Tak jak większość polityków w USA
„Mój czas dobiegł końca, przepraszam” – zakończył nagle odpowiedź na zarzuty Kamali Harris zwykle bardzo gadatliwy Joe Biden. Pierwsza prawyborcza debata demokratyczna była dla obecnego prezydenta naprawdę trudna; zepchnięty do defensywy musiał tłumaczyć się ze swojego polityki pro segregacyjnej w latach 80., błędów za czasów administracji Obamy oraz… wieku. Już w 2019 roku był to temat obecny w mediach – wszakże Biden miał aż 76 lat. Fatalne pierwsze dwie debaty przypominały wszystkim, że w ciągu kilku lat z energicznego mówcy musiał stać się spokojnym i stonowanym Uncle Joe. Rozumiał to też jego sztab wyborczy, który w tamtej kampanii unikał wielu wystąpień na żywo, stawiając na spoty wyborcze, nagrane wcześniej materiały oraz kontrast z urzędującym prezydentem chaosu (przypomnijmy: niespójna polityka związana z pandemią COVID-19, protesty po śmierci George’a Floyda). Wtedy się udało. Aktualne pozostaje pytanie, czy pięć lat później stan zdrowia Joe Biden może pozostawać jego prywatną sprawą.
Według ostatniego sondażu dla „New York Timesa” przeprowadzonego przez Siena: zaledwie 25% respondentów nie zgadza się ze stwierdzeniem, że „urzędujący prezydent jest zbyt stary by efektywnie sprawować władzę”; 73% zaś deklaruje zgodę z tak postawioną tezą. Szereg innych badań potwierdza, że dla Amerykanów wiek polityka jest kwestią istotną. Rzecz w tym, że w tych samych demokratycznych prawyborach w roku 2020 trójka kandydatów z sondażowych miejsc 2-4 (Bernie Sanders, Elizabeth Warren i Michael Bloomberg) również mieli ponad 70 lat. Przywódcą większości w Senacie jest Chuck Schumer (73 lata), a Mitcha McConnella (81 lat) być może zastąpi John Thune (63 lata) lub John Cornyn (72 lata).
Średnia wieku prawodawców z Izby Reprezentantów to 58 lat, w Senacie: 65 lat. Przełamaniem trendu wydaje się być przywództwo właśnie izby niższej Kongresu – speaker Mike Johnson ma 52 lata, lider demokratów Hakeem Jeffries 54 lata. Ameryka od kilku lat jest rządzona przez pokolenie, wychowujące się politycznie jeszcze w latach 80., gdy doszło do ostatniego dużego przesunięcia się biegunów na scenie politycznej. W całym Kongresie pokolenie wyżu demograficznego (1946-1964) i „ciche” (1928-1945) stanowi ponad 54% wszystkich polityków. Powodów jest kilka, jednym z nich jest struktura wyborców. Ci powyżej 65. roku życia chodzą do urn częściej niż młodzi, a jak wskazują badania – ludzie chętniej głosują na osoby bliższe im wiekiem. Politycy zdają sobie z tego sprawę: Donald Trump w swoim programie mówi o cięciu finansowania Medicaid, ale już nie Medicare. Powód? Medicare zapewnia opiekę medyczną dla starszych. Wiek Joe Bidena wydaje się być kampanijnym problemem, acz wpisuje się w szerszy trend starzejącej się polityki. Przykładem niech będzie 79-letnia najstarsza gubernator w kraju – Kay Ivey z Alabamy, która nawet nie prowadziła kampanii ze względu na zły stan zdrowia. Nie miało to żadnego wpływu na poparcie darczyńców czy oceny wyborców.
James Q. Wilson w swojej książce z 1962 roku „The Amateur Democrat” pisał: „problemem dla ustroju jest sytuacja, w której amatorzy polityczni zaczną wypierać zawodowych polityków, gotowych do kompromisów. Zasiedzenie jest przywarą stabilności sceny politycznej, acz hoduje radykalizm, gotowy do zupełnej zmiany niezmiennego od lat”.
Analizując sytuację wyborczą na poziomie samorządów i izb stanowych widać, że nadchodzi gruntowna pokoleniowa zmiana dla amerykańskiej polityki. Nie bez przyczyny dwa antyestablishmentowe waszyngtońskie kluby, prawicowy Klub Wolności i lewicowy The Squad, tworzą politycy młodzi, wybrani do Izby w przeciągu ostatnich 12 lat. Rozwiązaniem jest zmiana retoryki, otwarcie się właśnie na młodszego wyborcę – co widzimy w Kalifornii na przykładzie Gavina Newsoma czy w Maryland za sprawą Wesa Moore’a. W 2024 roku zarówno Joe Biden, jak i Donald Trump będą musieli uwzględnić ich interesy w swoich kampaniach. W kontekście rozumienia problemów takich, jak kryzys mieszkaniowy, komfort założenia rodziny, pewny start na rynku pracy – kwestia wieku prezydenta jest realnym obciążeniem. Obecnie urzędujący prezydent dokładnie z tego powodu od miesięcy stara się wprowadzić (dość ograniczony) program obniżenia kosztów pożyczek studenckich – widząc, że to jedyny sposób na kontakt 81-letniego kandydata z młodym człowiekiem.
Prezydent sam wyznacza tryb pracy
Należy pamiętać, iż system funkcjonowania Białego Domu jest zaprojektowany w sposób, by mógł dostosować się do najróżniejszych warunków – również dotyczących zdrowia głowy państwa. Bill Clinton mógł pracować nieustannie cały dzień, George W. Bush rozpoczynać dzień o 5:15 rano, a Obama regularnie kończyć obowiązki o drugiej w nocy – ale tak nie musi być. Kilka lat temu dziennikarze AXIOS dotarli do notatek pokazujących, jak zaplanowany był tydzień ówcześnie urzędującego prezydenta Trumpa. W początkowym okresie administracji rozpoczynać miał pracę o 10:30, kończyć w godzinach wieczornych. Im był starszy, tym pracował mniej.
Konstytucja daje głowie państwa wolność decyzyjną w tym, jak dużą odpowiedzialność chce dać swoim współpracownikom (wiceprezydentowi, szefom agencji czy departamentów). Prezydenci przechodzą również rutynowo szczegółowe badania lekarskie; w przypadku Joe Bidena w lutym tego roku usłyszeliśmy, że jest on nadal zdolny do pełnienia obowiązków. Historia prezydencka wielokrotnie pokazywała, że niemożliwym jest doprowadzenie do paraliżu administracji. W przypadku obecnego prezydenta brak jest symptomów nieradzenia sobie z ciężarem pracy, wręcz przeciwnie – jest on wyjątkowo aktywny na arenie prowadzenia polityki wewnętrznej, w tym kontaktach z prawodawcami w Kongresie.
Biden – Stary ale jary
Republikanie atakują Bidena od pięciu lat, udostępniając szeroko kolejne nagrania, rzekomo potwierdzające pogarszanie się jego funkcji poznawczych, choć nie ma na to namacalnego dowodu. Takim miała być transkrypcja przesłuchania dokonanego przez prokuratora Roberta Hura w sprawie nielegalnego przetrzymania w prywatnej posesji dokumentów o nadanej klauzuli tajności – acz wiązały się z nią dwa problemy. Pierwszym jest sam tekst rozmowy – pojedyncze zaniki pamięci występują, ale równocześnie Joe Biden przytacza bardzo wiele historii z przeszłości, pamiętając daty, nazwiska i miejsca. Drugim jest zaś sam charakter raportów prokuratorskich – Robert Hur mógł stwierdzić, że rozmawiał ze starszym mężczyzną o słabej pamięci, lecz dokument ma charakter nieformalny. Urzędnik przygotowuje go dla informacji własnej oraz innych śledczych – są one z natury subiektywne, ponieważ mają przekazać ogląd badającego na daną sprawę. Tego typu raporty w myśl ustawy nie miały być udostępniane publicznie, stąd wielokrotnie ich treść potrafiła wywoływać dyskusje.
Zupełnie inną kwestią jest to, jak demokraci postrzegają Joe Bidena – i czy możliwym byłby scenariusz zamiany kandydata. To się we współczesnej historii zdarzyło jedynie raz, w 1968 roku, gdy wiceprezydent Hubert Humphrey zdobył nominacje nie biorąc udziału w ani jednym wyścigu prawyborczym, zabierając to miejsce Eugene’owi McCarthy’emu. Pomijając fakt, jak wielkie kontrowersje wywołało to w łonie samej partii (powołana być musiała specjalna komisja reformująca proces wyboru nominowanego), skoncetrujmy się na kwestiach regulaminowych. Każdy nowy kandydat musiałby uzyskać co najmniej 300 podpisów delegatów, tj. równowartość około trzech delegacji stanowych. Przepisy zakładają, że dany delegat związany jest wynikiem głosowania we własnym stanie, chociaż wydaje się, że zakazanym nie byłby podpis tego typu (chociaż, znów, taka sytuacja jeszcze nie miała miejsca). Etap prawyborów jest zamknięty, dlatego nie ma innej drogi do włączenia się w wyścig prezydencki.
Kandydat z poparciem większości i brak aletrnatywy
Obecne realia są takie, że Joe Biden cieszy się poparciem znacznej większości partii. Nie zmienił tego Dean Phillips, który całą swoją kampanię oparł na krytyce wieku obu głównych kandydatów w wyborach, a opcja żaden z tych kandydatów (będąca wyrazem lokalnych protestów przeciwko polityce Waszyngtonu wobec Izraela) stanowi margines. Oznacza to jedno: Joe Biden musiałby się samodzielnie wycofać z wyścigu. Brak jednak jakiegokolwiek sygnału sugerującego, że tak się stanie. Wręcz przeciwnie, ostatnie miesiące to ostry skręt kursu działań Białego Domu, który chce odpowiedzieć na główne oczekiwania Amerykanów (nawiązujące do czasów Donalda Trumpa zarządzenie wykonawcze ograniczające prawo do uzyskania legalnego pobytu; albo zmiana retoryki względem premiera Netanjahu). Pozwalając sobie na spekulacje, prawdopodobnie aby namówić Bidena do zrezygnowania, potrzebne byłoby wspólne stanowisko wszystkich jego współpracowników – od Nancy Pelosi po Schumera czy zarząd Narodowego Komitetu Demokratów.
Kryje się tu jeszcze jeden problem: brak alternatywy. Gdyby zabrakło kandydata do wyboru na konwencji, delegaci sami musieliby dojść do kompromisu i większością 50% wybrać nominowanego. Jest wysoce prawdopodobne, że skończyłoby się chaosem, ponieważ każdy zainteresowany szukałby głosów w bliskich sobie delegacjach regionalnych. Jeśli Biden miałby zrezygnować, władze partii musiałyby mieć już przygotowanego kandydata, którego ogół reprezentantów mógłby poprzeć.
Sondaże Kamali Harris są nawet gorsze niż prezydenta, ponad 40% wyborców demokratów uważa dzisiaj, że nie miałaby szans w starciu z Donaldem Trumpem. Harris nie byłaby faworytką nawet w 2028 roku, więc dzisiaj tym bardziej pojawiłby się sprzeciw. Można by więc poświęcić kolejne akapity na karuzelę nazwisk, pierwszymi kandydaturami do rozważenia byłby gubernator Kalifornii Newsom i Sekretarz ds. Transportu Pete Buttigieg, acz wniosek można wysunąć i bez tego ruchu: ktokolwiek by to był, ma niewiele czasu na zbudowanie własnej pozycji. Konwencja demokratów będzie mieć miejsce w dniach 19-22 sierpnia, więc Biden już teraz musiałby przygotowywać powoli grunt dla następców (liczba mnoga celowa, ponieważ należy się liczyć z opcją, że przy tego typu wymianie pojawiłby się i nowy wiceprezydent).
A jest jeszcze jedna rzecz – miarą poparcia dla kandydata jest wsparcie darczyńców. Robert F. Kennedy jr. ma z tym problem; a Donald Trump wyraźnie przegrywa z Joe Bidenem. Co więcej, obecnie urzędujący prezydent kilka dni temu zorganizował zbiórkę w Los Angeles (na której pojawiło się wiele gwiazd Hollywood), podczas której zebrano ponad 30 milionów dolarów. Są to rekordowe liczby, a widać, że sztab wyborczy wyczuł potencjał we wsparciu celebrytów. Pytanie o zamianę kandydata to również rozważenie ryzyka; na ile nowy kandydat mógłby tak dobrze radzić sobie z uzyskiwaniem dodatkowych pieniędzy.