Superwtorek – sprawdzian dla kandydatów
Pomijając Samoa Amerykańskie (które stanowi przypadek wyjątkowy: to terytorium turystyczne, którego duża część gospodarki oparta na usługach, stąd wygrywaj tutaj kandydaci technokratyczni – w 2020 roku był to Michael Bloomberg, w 2024 jest to przedsiębiorca Jason Palmer), urzędujący prezydent wygrał każdy wyścig stanowy. Nie oznacza to, że wieczór wyborczy może uznać za w pełni udany. Dużym sygnałem ostrzegawczym jest Minnesota: od 1976 roku zdobywana przez każdego kolejnego demokratycznego kandydata. 20 procent głosów podczas ostatniego głosowania otrzymał „niezaangażowany” (ang. uncommitted).
Od momentu wybuchu wojny na Bliskim Wschodzie obserwujemy ewolucję części elektoratu demokratycznego. Gdy w latach 90. powszechne było wsparcie dla polityki Izraela, dziś wśród młodego wyborcy widzimy zarówno niechęć do tego państwa, jak też wyrażoną w kolejnych sondażach większą sympatię do Palestyny. To pierwszy raz w historii współczesnych badań partii demokratycznej, gdy mniej niż połowa ankietowanych z tej grupy wiekowej jest przychylna Izraelowi. Widzimy to na ulicach amerykańskich miast, w kampaniach internetowych. Ale również poprzez polityczne protesty, które sami demokraci wymierzają w stronę swoich partyjnych współpracowników – w tym Joe Bidena właśnie, oskarżonego przez te środowiska o „dopuszczenie do ludobójstwa dokonywanego przez rząd Netanjahu”.
20 procent to ponad 44 000 głosów, więcej niż wynosił margines zwycięstwa Hillary Clinton nad Donaldem Trumpem w 2016 roku. W kilku okręgach wyborczych w znacznej części zamieszkanych przez Amerykanów arabskiego pochodzenia – albo studentów – „niezaangażowany” równał się lub delikatnie wygrywał z obecnym prezydentem.
Widzimy to też w kontekście polityków, starających się o nominację do parlamentu federalnego lub stanowych – mamy kilka przykładów osób wspieranych przez pro-izraelskie fundusze, którzy albo przegrywali, albo uzyskiwali znacząco słabsze wyniki niż w poprzednich cyklach. Szczególnie warto wskazać w tym kontekście Kalifornię. Bliski Wschód stał się realnym tematem debaty demokratycznej, a lewicowe skrzydło (wyrosłe na tradycji pacyfizmu lat 60., od dekad uciszane przez nieformalny kongresowy klub żydowski) buduje się medialnie. Dla Joe Bidena jest to sytuacja niebezpieczna, zarówno w Minnesocie, jak i w Michigan.
Z drugiej strony jest Donald Trump, który wygrał wszystkie wyścigi prócz Vermont. Jego przegrana tam jest zaskoczeniem umiarkowanym – to region, którego scena polityczna została ukształtowana przez historię trzecich partii i stowarzyszeń politycznych (chociażby socjalistycznych), przez co znacząco różni się od szeroko pojętej „średniej”. Republikanie w Vermont są liberalni światopoglądowo i konserwatywni fiskalnie. Nikki Haley zdobyła tu prawie 50 procent, zdobywając przy tym szereg hrabstw Donalda Trumpa z 2016 roku.
Haley odpada z wyścigu
Kilkanaście godzin po zamknięciu lokali wyborczych ta ostatnia główna rywalka byłego prezydenta ogłosiła zawieszenie swojej kampanii wyborczej. Mówiła: „Teraz jest czas, by to Donald Trump zdobył głosy tych, którzy go nie wspierają. To czas, by to on podjął decyzję”. Nie wsparła swojego kontrkandydata, zamiast tego podkreślając, że czas, by „teraz działała tak, jak zwykły obywatel”. Najczęściej pojawiającym się w przestrzeni medialnej pytaniem jest: co teraz? Czy do czasu formalnej nominacji na konwencji partyjnej Donald Trump nie będzie działał wewnątrz ugrupowania? To największa niewiadoma.
W perspektywie pozostałych czternastu stanów, w których odbyły się prawybory republikańskie, objawia się jasna i powtarzalna tendencja, którą można było już zauważyć w dotychczasowych konkursach: Donald Trump bardzo źle radzi sobie wśród dobrze wykształconego, białego elektoratu miejskiego i z przedmieść. To Boston i zamożne zachodnie rejony w Massachusetts, jak Wellesley i Concord. To też Boulder i Summit w Kolorado, czy nawet przemysłowe i zurbanizowane Jefferson w Alabamie. Wszędzie tam Nikki Haley zdobywa 30-60 procent. Tam mieszka typ wyborcy liberalnego, który w przeszłości potrafił oddać głos na Mitta Romney’a i Charliego Bakera. A gdy dodać do tego exit polls z New Hampshire i Iowy – wyborca głosujący na Haley jest bardzo niechętny głosowaniu na Donalda Trumpa. Stanowi to problem dla byłego prezydenta, ponieważ mówimy nawet o 17-35 procent w stanach wahadłowych – od dekad nie było Republikanina, który by całkowicie umiarkowany elektorat odrzucił.
Nie wiemy jakie decyzje podejmie teraz Nikki Haley. Wspierające ją środowisko, od byłych polityków po darczyńców, wyciągnęło wnioski z błędu Rona DeSantisa. Zupełnie inaczej wyglądałaby trwająca obecnie kampania wyborcza, gdyby wszedł on do wyścigu tuż po wyjątkowo rozczarowujących wynikach śródokresowych w listopadzie 2022. Był to krótki moment, gdy ze wszystkich stron partii republikańskiej było słychać żal, że kandydaci i retoryka Donalda Trumpa kosztowała politycznie ich bardzo dużo a tak naprawdę pozbawiła również Izbę Reprezentantów stabilnej większości. Nikki Haley być może wie, że dalsze tarcia spowodowane polaryzującą polityką byłego prezydenta wywołają podobną potrzebę znalezienia „konserwatywnej alternatywy”. I jak DeSantisa dwa lata temu nie było, tak Haley będzie czekać na swój moment.
Rozłam u republikanów
Warto przy tej okazji pamiętać o jednym – 8 marca z funkcji przewodniczącej Narodowego Komitetu Republikanów (RNC) po naciskach środowiska Donalda Trumpa odchodzi Ronna McDaniel. Osoba najdłużej sprawująca ten urząd od XIX wieku, lojalistka współpracująca z nim do połowy roku 2022. Wtedy McDaniel namawiała byłego prezydenta na udział w prawyborczej debacie. Widząc wewnętrzne tarcia sprzeciwiła się izolacji pozostałych kandydatów, jak i również nie zaangażowała się w kolejne inicjatywy w stylu podważania wyników wyborów prezydenckich. Jak donoszą media, na jej miejsce ma się pojawić: czołowy doradca kampanii Trumpa z roku 2020 Chris LaCivita, jako dyrektor operacyjny i to mimo, że w RNC takiego stanowiska nie ma; jako wiceprzewodnicząca Lara Trump, w przeszłości producentka w Trump Productions, dzisiaj zajmująca się budowaniem relacji sztabu z populistyczną prawicą; i jako nowy przewodniczący Michael Whatley, obecny przewodniczący Partii Republikańskiej w Karolinie Północnej. Pomijam fakt, że ostatni wymieniony jest politycznym uczniem Jessiego Helmsa, pamiętanego za swoją izolacjonistyczną krucjatę. Działacze Partii Republikańskiej boją się czystek kadrowych; pozbawienia funkcji całej generacji działaczy od lat wspinających się po waszyngtońskich szczeblach wpływów. To nie tylko zarzewie kolejnego konfliktu, ale również sytuacja niebezpieczna dla partii stanowych. Otóż RNC odpowiada za zbiórkę funduszy, strategię wyborczą i koordynację finansowo-programową z regionalnymi oddziałami Republikanów. Skręt w prawo Komitetu oznacza walkę ze stanami umiarkowanymi.
Te napięcia widać było w czasie Superwotorku, ponieważ prócz wyborów prezydenckich miały miejsce jeszcze te do legislatury federalnej i stanowych. Trend jest bardzo jasny: republikanie kierują się na prawo.
Można podać naprawdę wiele przykładów. W Teksasie nominację partyjną (w bardzo czerwonym okręgu – to oznacza pewne wejście) otrzymał Brandon Grill – zięć ułaskawionego przez Donalda Trumpa Dinesha D’Souzy, skazanego na nielegalne finansowanie kampanii wyborczej. Promujący teorie spiskowe o ukradzionych wyborach i bagnie w Waszyngtonie, już teraz zapowiedział dołączenie do blokującego prace Izby Reprezentantów Klubu Wolności (Freedom Caucus). W tym samym stanie były prezydent poparł również podejrzewanego o przestępstwa nadużycia władzy prokuratora generalnego Kena Paxtona, w jego krucjacie przeciwko prawie dwudziestu politykom, głównie zasiadających w parlamencie stanowym a wspierającym nieudany impeachment. Co najważniejsze: krucjacie opartej na finansowaniu działaczy skrajnej prawicy. John O’Shea też obiecuje dołączenie do „Klubu Wolności” i walkę z „neomarksizmem”.
W Kalifornii doszło do niecodziennej sytuacji, gdy Narodowy Komitet Republikanów wsparł popierającego impeachment Trumpa Davida Valadao w walce przeciwko Chrisowi Mathysowi. Wszak przyjaciela generała Michaela Flynna rozpowszechniającego teorie QAnon – i również wspartego przez byłego prezydenta! W tym wypadku umiarkowani zwyciężyli i okręg utrzymali. Dokładnie tak samo było w Karolinie Północnej, w której Donald Trump wraz ze wspomnianym Michaelem Whatley’em zaczęli pomagać w kampanii Sandy Smith – do dziś chwalącej się publicznie (nawet w spotach wyborczych!) uczestnictwem w szturmie na Kapitol 6 stycznia. Obecnie dodatkowo oskarżonej przez męża o przemoc domową. Sondaże pokazywały jej wygraną, acz w „superwtorek” niecodzienna koalicja ruchu antyaborcyjnego i liberałów zdołała wystarczająca wypromować Laurie Buckhout.
Jeszcze jeden przykład: były speaker pro tempore Patrick McHenry ogłosił w tym roku odejście od polityki. O jego miejsce walczył więc działacz w sprawie reformy systemu imigracji Pat Harrigan, oraz reprezentujący populistyczną antyimigracyjną retorykę ruchu MAGA Gray Mills. I po raz kolejny umiarkowani zdołali zatrzymać pochód populistycznego skrzydła.
Donald Trump z pomysłem na Partię Republikańską
Takich przykładów, szczególnie na poziomie parlamentów stanowych, jest naprawdę wiele. Donald Trump nie ma oporów w popieraniu kandydatów w poglądach i retoryce skrajnych, jak pokazują często badania, również niewybieralnych przez elektorat niezależny. Liczy się dla niego lojalność i otwarte poparcie dla programu Angeda47, zawierającego zamiary masowych deportacji imigrantów, oczyszczeniu prokuratury z marksistów i walkę z dążącymi do wojny globalistami. W 2022 roku doprowadziło to do straty senatu federalnego, dziś realnie trzeba rozpatrywać scenariusz utraty Izby Reprezentantów.
Widać wyraźnie, że sztab byłego prezydenta chce przekształcić republikanów w partię robotniczą, skoncentrowaną na obszarach pozamiejskich i pracownikach przemysłowych. Ścieżka, jaką obrał w kontekście mobilizacji tego wyborcy jest niebezpieczna. Bo nawet jeśli Donald Trump nie zamierza w całej rozciągłości spełniać założeń swojego programu, dokładnie tak samo było w 2016 roku, gdy w wielu przypadkach jego działania były nie tylko subtelniejsze, ale zdarzało się, że nawet konsultowane z liberalnymi republikanami, to ryzykuje dojście do władzy polityków niekontrolowanych. Którzy mogą albo przegrać w listopadzie wybory w okręgach, albo wygrać – i przyczynić się do paraliżu izb.
Nikki Haley mówiąca na scenie: to czas, „by to Donald Trump zdobył głosy tych, którzy go nie wspierają”, niejako kieruje te słowa w próżnię. Jej wyborcy nie głosowali na nią – głosowali przeciwko byłemu prezydentowi (co widać, gdy porównamy mapy kandydatów umiarkowanych i wyniki samej jej samej). A też w żadnym momencie nie dał sygnału tej liczącej kilkanaście procent frakcji, że ma on dla niego ofertę. Być może pójdzie drogą George’a W. Busha, który w 2000 roku widząc rosnącą siłę Johna McCaina stwierdził: „to wybory za jednością w Partii Republikańskiej, lub za jej podzieleniem”. Pytanie tylko, czy umiarkowani faktycznie będą czuli potrzebę jedności, dziś lub jutro.